Żyjemy w czasach, gdy tzw. zdrowa żywność stała się bardzo powszechnym towarem. Jest ona nawet swego rodzaju kodem kulturowym - słysząc to hasło bezkrytycznie akceptujemy, że coś jest dla nas dobre.
Czy nasze emocje mają pokrycie w rzeczywistości? Jeżeli dokładniej przyjrzeć się sprawie, okazuje się, iż zdrowa żywność to w większym stopniu kwestia marketingu a nie medycyny. Likwidowanie granicy między medycyną a pożywieniem na masową skalę rozpoczęło się całkiem niedawno. W latach 30. i 70. ubiegłego wieku pojawiły się dwie ogromne fale entuzjazmu dla witamin. Produkty w nie wzbogacone stawały się rynkowymi hitami. Później, pod koniec lat 80. próbowano eliminować z diety zbyt tłuste produkty, zastąpiono je węglowodanami. Skutki są widoczne obecnie w USA i na całym świecie - mamy do czynienia z epidemią otyłości.
Z jednej strony producenci faszerują nas żywnością, która rzekomo jest coraz zdrowsza, z drugiej strony szacunki długości życia prowadzą do niepokojących wniosków - po raz pierwszy jest możliwość, iż młode pokolenie będzie żyło krócej niż ich rodzice. Wszystko z powodu kiepskiej diety i chorób nią wywołanych. Coraz doskonalsza medycyna walczy z tym problemem, jednak im więcej może zrobić, tym gorzej swoje organizmy traktują konsumenci. To swego rodzaju błędne koło. Okazuje się, że zaufania nie są godne nawet najbardziej sztandarowe zdrowe produkty, zwane priobiotykami. Ich zbawienny wpływ wydaje się dyskusyjny, a co więcej - pojawiają się już badania, zgodnie z którymi w pewnych sytuacjach taka żywność może być szkodliwa.